Wydarzenia
Darłówko 2009 – obóz wushu
Po długiej i męczącej podróży z Warszawy naszym oczom ukazała się kwatera przy Marynarskiej 11. Nasza szczecińska koordynatorka Patrycja już na nas czekała. Pokoje teoretycznie były już przydzielone, ale mieliśmy pewien wybór, gdyż komplet obozowiczów miał się zebrać dopiero w drugim tygodniu. Największy pokój, który stał się centrum życia obozowego, przypadł męskiej części kadry czyli nauczycielom: Mariuszowi i Ernestowi wraz z podopiecznymi. Maksymalnie nocowało w nim 7 osób (w tym nadprogramowy Filip na podłodze). Tam odbywały się wieczorne seanse filmowe wyświetlane na roletach okna, które z uporem maniaka usiłował udaremnić nam Windows Vista, twierdząc, że musiał zamknąć program, ukazując komunikat o treści trele morele.
Dla większej integracji na jakieś 18 osób mieliśmy do podziału jedną łazienkę, co powodowało jej permanentną „zajętość”, gigantyczne kolejki i popularyzację powiedzenia „Uważaj bo wejdziesz!”. Co sprytniejsi próbowali wręcz dostawać się do niej oknem , czasem nawet z powodzeniem. Jednak nie wszystkim odpowiadały panujące warunki, byli i tacy co zdecydowali się pokój w kwaterze opodal, wynajmując jedynkę, którą nasza kwatera nie dysponowała. Ich powody pozostaną nam nieznane.
Problem śniadań i kolacji został rozwiązany za pomocą założenia komuny jedzeniowej. Ze składkowych pieniędzy nasi kochani zaopatrzeniowcy: Patrycja, Agnieszka i Mariusz, przywozili przysmaki, które zdawało się, że znikały zanim jeszcze trafiły do lodówki. Ser żółty i parówki były towarem cieszącym się największą popularnością, natomiast z nieznanych powodów, z lodówki bardzo powoli ubywał puszkowany pasztet o wyjątkowo interesującym zapachu. Wszystko to dzięki niesamowitej obfitości jaką prezentowały Biedronka i Lidl.
Pewnego pamiętnego dnia nasz wiecznie nienasycony Janusz stojąc przed lodówką rzekł: „Zjadłbym to wszystko…” – zagarniającym ruchem ręki pokazując kuchnię – „…ale muszę się opanować…”.
Nastroje bywały różne. Innego wieczoru, w rogu, przy łazience, zauważyliśmy gąsienicę, która wiła się od ściany do ściany tkając nitki ochronne, by móc się tam spokojnie przeobrazić. Pomimo niedojrzałości stworzonka, zainteresowanie nie słabło. Z ust Madzialenki padły pierwsze komentarze: „No nie, i znów jakieś bezpańskie żarcie błąka się po domu…”, na co Jagoda z nadzieją w głosie: „Może będzie z niej parówka…”. Jednak trzeźwo myśląca Madzialenka utemperowała łakomie przyglądających się gąsienicy: „Poczekajmy do jutra, może urośnie…”.
Treningi odbywały się na boisku za szkołą po uzgodnieniu warunków z dyrekcją. Warunek był prosty: mieliśmy uważać na cenną trawę, która nie była niczym innym jak chwastami i polną samosiejką. Jednak umowa to umowa i w zamian za udostępnienie boiska mieliśmy zakupić toner do szkolnej drukarki. W razie komplikacji zakupić też zielony by odmalować zniszczoną murawę W drodze na trening jak i z treningu, z włóczniami w ręku, wzbudzaliśmy niemałe zainteresowanie wśród wczasowiczów. Zainteresowała się nami nawet grupa karateków. Każdy trening kończyła zbiórka i symboliczne złączenie rąk w celu wykonania naszego okrzyku: yi er san Shen Long! Jednak dopiero na hasło „Koryto!” – które dawał Mariusz – wolno nam było udać się w wiadome miejsce.
Obiady jedliśmy na szkolnej stołówce, która codziennie wywieszała menu z co najmniej 3 zestawami do wyboru i której pracownicy z każdym dniem narzucali na nas nowe ograniczenia, odnośnie wnoszenia broni, zestawiania stolików i innych bzdurnych rzeczy, tłumacząc, że przecież „My tu żywimy ludzi!”. Przesympatyczna pani, tonem nieznoszącym sprzeciwu jednego dnia podeszła do nas mówiąc: „Ale dziś już nie zestawiamy stolików, tak?!”. Nóż sam otwierał się w kieszeni, ale co mogliśmy zrobić. W ten sposób codziennie spożywaliśmy obiad pousadzani przy oddzielnych stolikach, co nie przeszkadzało w funkcjonowaniu giełdy jedzeniowej, na której niejadki oddawały to co im zostało tym nienajedzonym. Pełna symbioza!
Nad naszym odżywianiem niezmiennie czuwała Jagoda, okrzyknięta panią z administracji, przechowująca karty świadczące o wykupieniu posiłków na czas obozu. Zagadką pozostaną małe kolorowe karteczki z dopiskiem „Grypa” doklejone w rogu naszych kwitów jedzeniowych.
Najwięcej emocji wzbudzały popołudniowe biegi. Dzieciaki z kolonii stwierdziły z przekonaniem, że na pewno jesteśmy ze schudnij.pl, a mały chłopczyk widząc nas rozciągających się na plaży uporczywie pytał rodziców czy chcemy się zabić… czyżbyśmy wyglądali aż tak żałośnie???
2 do 3 treningów dziennie plus bieganie z rozciąganiem i codzienną siłówką dawały się we znaki. Po dwóch dniach po schodach schodziliśmy tyłem i na milion innych przezabawnych sposobów. Każdy radził sobie jak mógł. Po czasie doszliśmy do wniosku, że najlepszym lekarstwem na zakwasy i rwące łydki jest pływanie w morzu. Tak zapoczątkowaliśmy serię kąpieli w niezbyt ciepłym Bałtyku. Nie liczyła się temperatura powietrza ani wody ale nikła szansa, że na kolejnym treningu będziemy w stanie zejść do pubu bez uczucia szpilek wbijanych w łydkę.
Program zajęć zaserwowany nam przez naszych Shifu był niezwykle napięty. Nauczyliśmy się w całości form: gunshu, nangun i qiangshu. Do tego doszły elementy changquan’a połączone z modliszką, elementy nanquan’a a także sportówka changquan’owa, sportowy obligatoryjny jianshu i forma na 5 duan daoshu, ćwiczone w podgrupach. Hasłem mobilizującym do wszelkich działań okazał się cytat zaczerpnięty z filmu Madagaskar: „Zróbmy to, zanim ktoś się zorientuje, że to nie ma sensu.”
Raz na jakiś czas, mogliśmy sobie pozwolić nawet na taką rozpustę, jak wieczorny grill. Spożywanie kiełbasek w świetle czołówki Tadeusza i zaciekłe polowania na pieczony chleb na długo pozostaną w pamięci.
Na koniec wielkie pozdrowienia dla ekipy ze Szczecina, której do Darłówka było nieco bliżej i z którą nie wiadomo kiedy znów zetknie się drużyna warszawska. A mi tuo Fo! (Niech Budda was pobłogosławi!).
K.Ch