Wydarzenia
XIÈXIE – CHINY 2005 (wycieczka z Mistrzem Zhangiem)
Do Chin możemy wybrać się z biurem podróży. Można też pojechać inaczej, np. z miłośnikami tai-chi należącymi do Stowarzyszenia Nan-Bei. Formuła naszej wyprawy była otwarta, organizował ją pan Czang. Zgłaszali się uczniowie tai-chi ćwiczący w różnych klubach warszawskich, ale dołączyli też cywile czyli – osoby nie zrzeszone. Oczywiście na terenie Chin byliśmy wspomagani przez chińskie biura podróży, ale program wycieczki trochę odbiegał od standardu…Wyprawa trwała 3 tygodnie.
Z Moskwy lecimy do Hongkongu. Lot trwa ok. 9 godzin, różnica czasu w stosunku do Polski – 6 godzin. Hongkong jest równocześnie rozległy i strzelisty, nowoczesny i tradycyjny. Pierwszą świątynię taoistyczną, do której zaglądamy, wypełniają modlący się ludzie, również młodzi. Umieszczają zapalone kadzidełka w owocach, szczególnie 1 i 15 każdego miesiąca, bo to szczęśliwe dni. Oglądamy nowoczesną architekturę miasta, budynki strzelające ku niebu. Mają 40 pięter, najwyższe – nawet 88 pięter. Centrum Wystawiennicze przy nabrzeżu i wieża Bank of China Tower to przykłady pejzażu miejskiego trzeciego tysiąclecia. Jedziemy obejrzeć panoramę miasta z dzielnicy Victoria Peak (ponad 500 n.p.m.). Lekka mgła. W Aberdeen, dawnej osadzie rybackiej, można popłynąć sampanem i zobaczyć biedaków nadal mieszkających na łodziach. W południowej części wyspy na chwilę zatrzymujemy się na pięknej plaży. Wieczorny rejs łodzią pozwala obejrzeć śródmieście czyli Central rozświetlone tysiącami świateł.
Następnego dnia płyniemy wodolotem do Makao. Oglądamy ocalałą z tajfunu fasadę katedry św. Pawła, a potem zanurzamy się w starą, handlową część miasta, z resztkami portugalskiej zabudowy. W słynnych kasynach – kobiety mogą mieć strój dowolny, mężczyzn obowiązują długie spodnie. Gry karciane niestety są inne niż w Europie, brakuje ruletki. Ale znaleźliśmy salę z automatami, gdzie próbujemy szczęścia i zostawiamy trochę miejscowej waluty. Z wieży telewizyjnej w Makao – 6o pięter – oglądamy przepiękną perspektywą zatoki i mostów.
Jedziemy do Zhuhai, gdzie przekraczamy prawdziwą granicę i „wchodzimy” do Chin Ludowych. W kilkudziesięciu punktach odpraw obserwuję setki biegnących Chińczyków z paczkami, zakupami przenoszonymi z Makao. Wszyscy śpieszą się!! Z Zhuhai lecimy wewnętrznymi liniami lotniczymi (bardzo dokładna kontrola!) do Szanghaju. I znów wiele wieżowców, nowoczesnej architektury XXI wieku. Mam wrażenie, że te wspaniałe budynki wręcz fizycznie napierają na stare domy. Ale na ulicach pojawiły się setki rowerów (nieobecne w Hongkongu). Jedziemy do Downtown – starej dzielnicy, gdzie zwiedzamy przepiękne ogrody Yu z sadzawkami, grotami, malowniczą zielenią – wszystko poprowadzono przez labiryntowe przejścia. Na drzewo zarzucamy kolorowe wstążki chińskie na szczęście. Bazar pełen jest pamiątek i …turystów. Próbujemy smacznych rajskich jabłuszek pieczonych jak szaszłyki. Następnego dnia jesteśmy z tysiącami Chińczyków na Bundzie – to kolonialna dzielnica dawnego Szanghaju rozciągająca się wzdłuż rzeki Huangpu. Otacza nas wielu natrętnych handlarzy, najczęściej proponują zegarki pod nazwą: „Original Rolex”, czasem jest to Rolex z twarzą Przewodniczącego! Na głównej ulicy – deptaku Nanjing Dong – niesłychany tłok i wrażenie europejskości stworzone przez znajome szyldy – KFC, McDonald’s czy Starbucks (kawa mrożona 18 J). W Świątyni Nefrytowego Buddy można stracić poczucie czasu podziwiając wspaniałe postacie bogów w kolejnych pawilonach. Na mnie zrobił największe wrażenie posąg leżącego Świętego, podpiera ręką głowę i spokojnie przypatruje się zwiedzającym.
Wieczorny rejs łodzią po nabrzeżu zapiera dech. Z obu stron otwiera się panorama budynków rozświetlonych we wszystkich kolorach, wygląda to trochę jak plan filmowy lub specjalny pokaz „Dźwięk i Światło”
Przejazd do Zhouzhuang – miasta na wodzie istniejącego od 900 lat. Kanały oddzielają części miasta. Przechodzimy przez wiele malowniczych mostków łukiem spinających wąskie uliczki. Oprócz domów z zachowanym oryginalnym wyposażeniem założono tam dziesiątki małych i większych sklepików, w których można kupić ręcznie malowane miniaturowe szkło, pieczątki, przyrządy do kaligrafii, ubrania z jedwabiu, kapcie.
Następny przystanek to Hangzhou, w którym wieczorem pierwszy raz korzystamy z foot massage – salony z taką usługą napotkamy w całych Chinach. W Pekinie masaż pleców proponowany jest nawet na ulicy, na przenośnym krzesełku. Masaż stóp, który kilkakrotnie wypróbowaliśmy w różnych miastach średnio kosztuje 80-100 J. Może trwać do 1,5 godziny. Seans obejmuje kąpiel nóg w ziołach, dokładny masaż stóp z akupresurą, również masaż karku, pleców, a niekiedy masaż uszu!!
W Hangzhou jedziemy nad Jezioro Zachodnie. To dawna laguna, która stała się zbiornikiem wodnym (płytkim – od 1,5m do 3 m głębokości). Chińczycy przyjeżdżają tu w celach rekreacyjnych, ale także i w podróż poślubną. Rozległy teren z przepięknie utrzymaną roślinnością (co jest charakterystyczne dla Chin – perfekcyjnie wypielęgnowane tereny zielone), stawami z czerwonymi rybami, pagodami, altanami, pagórkami, mostkami i innymi romantycznym zakątkami. Obraz Jeziora Zachodniego znany jest też na co dzień, ponieważ umieszczono go na banknocie jednojuanowym. Zwiedzamy „Las małych pagód”, w którym umieszczono pomniejszone wersje kilkunastu typów pagód występujących w Chinach. Niektóre z nich przypominają stupy hinduskie. Obserwujemy zachowanie turystów odwiedzających patriotyczny przybytek – mauzoleum generała Yue –Fei, położone w północno-zachodniej części Jeziora. Yue Fei, znakomity strateg, został zdradzony. W pobliżu grobowca generała postawiono posągi zdrajców na kolanach, na wieczną ich hańbę. Ponieważ wielu zwiedzających opluwało posągi, umieszczono napis zabraniający plucia. Zakaz ten jednak nie powstrzymuje wielu gości mauzoleum od wyrażenia swojej pogardy wobec historycznych zdrajców!
Wreszcie pierwsza plantacja herbaty. Możemy tam zerwać te najcenniejsze listki z czubka krzewu herbacianego oraz wysłuchać bardzo poważnego wykładu na temat walorów zielonej herbaty i zasad jej parzenia. Jestem miłośnikiem zielonej herbaty, ale nie wiedziałam, że np. nie należy przykrywać naczynia z parzącą się herbatą. Oczywiście można pić herbatę kilkakrotnie przelewaną gorącą wodą (2 minuty po zagotowaniu). Herbata pita przez Chińczyków jest zazwyczaj słaba, zalewa się tylko kilka listków, potem kilkakrotnie ponownie przelewa. Herbatę jaśminową zalewamy gorącą wodą i czekamy, aż rozwiną się kuleczki ze zwiniętym listkiem. Popularne naczynie na zieloną herbatę to rodzaj przezroczystego (plastik lub szkło) pojemnika z małym siteczkiem, które wszędzie jest noszone przez Chińczyków.
Następnego dnia oglądamy Świątynię Lingyin z IV w. n.e. W Lingyin przejście przez jeden pawilon otwiera następny, i jeszcze trzeci itd. To tak, jakbyśmy oglądali kolejne korale nawleczone na sznurek. Piękny, 20-metrowy posag Buddy Sakyamuni, twórcy buddyzmu wykonany jest z drzewa kamforowego. Przedstawia uśmiechniętego i siedzącego w pozycji lotosu pucołowatego mężczyznę. Budda Maitreya /Przyszłości/ to również siedzący, pogodny z pokaźnym brzuszkiem człowiek. Tylko posągi Strażników Stron Świata mogą budzić przerażenie.
Wieczór spędzamy w Hungshan, miasta położonego nieopodal znanego chińskiego masywu górskiego o tej samej nazwie. W starej części miasta w domach stylizowanych na pagody, można kupić ceramikę, przyprawy, rozliczne herbaty górskie, ręcznie malowane wachlarze, akcesoria do kaligrafii (papier i pędzelki) oraz pieczątki z wyrytym na miejscu imieniem lub symbolem chińskim (dla zainteresowanych podaję ceny – pieczątki ok. 45 J, tusz 5 J, pudełko 5 J).
Kolejnego dnia wędrujemy w Góry Żółte (ok. 1800 m n.p.m.). Wjeżdżamy kolejką (podejście jest bardzo strome, zajmuje wiele czasu i energii potrzebnej na szczycie). Potem wędrujemy ok. 2-3 godziny od jednego szczytu do drugiego, wielokrotnie schodząc i wchodząc do góry po betonowych schodach, które służą tysiącom wędrowców przemierzających te szlaki. Na najbardziej zmęczonych lub chorych czekają lektyki. Oglądam nieprawdopodobną panoramę kolejnych, porośniętych lasami szczytów. Pejzaż zupełnie nie przypomina znajomych polskich widoków. Ciekawe jest to, że nie można schodzić z przyjętego szlaku, a porządku pilnuje wielu policjantów, rozstawionych co kilkaset metrów. Na jednym z tarasów przeznaczonych do podziwiania widoków, po sugestii pana Czanga nasza grupa wykonuje jedną z form tai-chi. Po kilku sekundach dziesiątki głów obracają się w naszą stronę, turyści krzyczą: „Kung – fu!” i z ciekawością obserwują białych ćwiczących w chińskich górach chińskie tai-chi!!
Po kilkugodzinnej wędrówce jesteśmy w uroczym miasteczku u podnóża Gór, gdzie na ulicy starsze kobiety chcą nam sprzedać kolejne odmiany herbaty. Na rzeczce w środku miasta oglądamy nostalgiczny i dawno nie widziany obrazek. Dwie młode dziewczyny piorą ubrania w rzece przy pomocy kijanki – to znaczy trzepiąc je kawałkiem drewna.
Jedziemy ok. 800 km nad rzekę Jangcy obejrzeć słynną Tamę Gezhou. Po drodze przede wszystkim widać – pola ryżowe, pola krzewów herbacianych, czasem chłopów w charakterystycznych stożkowych kapeluszach. Domy i sklepy mają po obu stronach wejścia pionowe czerwone szerokie wstążki z tekstem chińskim. Nocujemy w Yichang – według Chińczyków jest to małe miasto, liczy ok. 1,4 mln mieszkańców. Końcowy odcinek drogi nad Jangcy prowadzi przez góry, ziemia ma tam czerwonawe zabarwienie. Oglądamy piękne przełomy rzeki. Tama robi wrażenie swoimi gigantycznymi rozmiarami – zaopatruje w energię 2/3 Chin, ma dwadzieścia parę przepustów. Z tarasu widokowego widzimy rozległość budowy i panoramę gór. Teren projektu jest pilnie strzeżony, na drodze dojazdowej nie wolno wysiadać z autokaru. Na terenie widokowym, co jest nietypowe dla Chin, oprócz nas jest niewiele osób.
Następny etap to Góry Wudangshan w prowincji Hubei. Ale w trakcie 10 godzinnego przejazdu z Yiczang, mamy zaplanowany obiad w Xiangfan. Jest poniedziałek i w dolnej sali restauracji odbywa się wesele chińskie. Para młoda wita gości przy wejściu do restauracji. Kolega z naszej grupy na chwilę ustawia się do zdjęcia ze śliczną panną młodą. Wywołuje to dużą radość zarówno wśród chińskich gości jak i naszej polskiej grupy!!
Wudang – teren zamknięty i strzeżony – wita nas bramą z zaporami. Autokar jest dokładnie sprawdzany przez policjantów. Przez 1,5 dnia mamy asystę, z przodu i z tyłu jadą za nami 2 Citroeny. Jedziemy kilkanaście km krętymi, górskimi drogami do ośrodka szkolenia w sztukach walki. Akademia Kung-fu istnieje od 1989 r. i przyjmuje uczniów z całego świata. Miesięczny koszt pobytu w szkole wynosi 900 USD. Jeśli ktoś przyjedzie na rok, spada do 650 USD za miesiąc. Klasztor Wudang – cudo z okresu dynastii Ming – jest z XII wieku, rozbudowano go w XV wieku. Kolejne części drewnianej zabudowy odsłaniają się tarasowo przed nami. Typowe dla świątyń buddyjskich wysokie progi oznaczają, że złe moce nie mogą przedostać się do wnętrza lub też, że dane pomieszczenie jest przeznaczone dla lepiej urodzonych. Na placu u podnóża klasztoru odbywa się historyczne spotkanie. Uczniowie z miejscowej szkoły prezentują swoje umiejętności w sztuce walki, występują również nasi instruktorzy. Potem obie grupy wspólnie ćwiczą, czemu przyglądają się nieliczni turyści obecni w Wudang. W klasztorze obserwuję modlące się przy monotonnej muzyce mniszki – bardzo charakterystycznie ubrane – mają na sobie granatowe narzutki, białe onuce, czarne pantofle. Jak zwykle w takich sytuacjach, są skoncentrowane na sobie. Przesuwanie się turystów, wykonywanie zdjęć, przyciszone rozmowy, jazgot przewodników (używają ręcznych mikrofonów wzmacniających głos) w żadnej oglądanej przez nas świątyni nie przeszkadzało w religijnym skupieniu. Nocujemy w miejscowym, niedużym, ślicznie położonym hoteliku – z okna widać zielone góry z ostrymi szczytami, wieczorem słychać chyba cykady? Następnego dnia oglądamy kolejne świątynie – Nanyan, gdzie kupuję wąskie czerwone wstążki na szczęście. Można je zarzucić na drzewo, albo przywiązać do plecaka, lub też założyć na czoło. Szczęście dopisze, jeśli np. wrzucisz monetę do wody dokładnie na głowę smoka, lub rzucisz monetą przez smoka i uderzysz w dzwonek, a może zamówisz wróżbę u dyżurnych wróżbitów. Świątynie pełne są miejsc (fontanny, posagi, drzewa, studnie), w których odwiedzający na szczęście zostawiają monety i drobne banknoty. O szczęście trzeba się starać!
Inna pagoda ma charakterystyczne korytarze wewnętrzne poprowadzone w kształcie węża. Trzecia, bardzo znana – Golden Temple – znajduje się na wysokości prawie 1600 m. Na szczyt wjeżdża się 2-osobową kolejką linową. Oglądamy kolejne budynki położone tarasowo na różnej wysokości. W tle widoczne zielone Góry Wudang.
Po nocnej podróży pociągiem dojeżdżamy do Xi-an, dawnej stolicy dynastii Tangów (VII-X w. n.e.), dzisiejszej stolicy prowincji Shaanxi. Miasto przepiękne, nowoczesne, ale równocześnie z elementami tradycyjnej architektury. Duże budynki kształtem przypominają stare pagody, dachówki mają zachowany motyw rybiego ogona (to też znak szczęścia). Szerokie ulice oświetlone są stylizowanymi lampionami. Xi-an otoczone jest czternastokilometrowym pierścieniem murów miejskich. Oglądamy Wielką Pagodę Dzikiej Gęsi, przypominającą kwadratowy tort z kilku warstw o zwężającym się przekroju. Posągów Buddy pilnują tzw. Lohanowie, czyli ludzie, którzy osiągając doskonałość, zbliżyli się do bogów. Bardzo ciekawe jest Muzeum Historyczne Shaanxi, z ekspozycją poświęconą ceramice, dawnym ubiorom, rysunkom na murze, kaligrafii i ręcznie malowanym pracom, zarówno z motywami tradycyjnymi jak i bardziej współczesnymi – trochę chagallowskimi. Na placu koło Wieży Dzwonu wielu turystów i równie wielu sprzedawców latawców chińskich. Na cieniutkich, bardzo długich, kilkusetmetrowych żyłkach umieszcza się kilkadziesiąt papierowych latawców (rysunki smoka, żurawia itp.). Podmuchy wiatru unoszą te barwne sznury w powietrzu. Boczne ulice wypełnione są sklepikami z określonym asortymentem. Są to rozmaite wycinanki, postacie z teatru cieni, pędzelki i tusze przeznaczone do kaligrafii. Oglądamy też Małą Pagodę Dzikiej Gęsi o podobnej schodkowej zabudowie. W ogrodzie różanym obok pagody zespół muzyczny (tylko kobiety) gra chińską muzykę używając tradycyjnych, nie spotykanych w Europie instrumentów – np. leżącej harfy szarpanej pałeczkami?
W pobliżu miasta na rozległym terenie, z fantastycznie wypielęgnowaną roślinnością, położone są gorące źródła Huaqing dynastii Tang, miejsce wypoczynku cesarzy i ich konkubin. Woda o temperaturze ok. 43 stopni C ma oczywiście właściwości lecznicze.
Zanim dojedziemy do słynnej Armii Terakotowej (ok. 30 km od Xi-an), zaglądamy do manufaktury współcześnie produkującej figurki o różnych rozmiarach – pamiątki dla turystów. Na terenie wykopalisk najpierw oglądamy panoramę – krótki film pokazujący historię powstania Armii, jej ukrycia, zniszczenia przez najeźdźców i przypadkowego odkrycia w 1974 r. (podczas kopania studni). Z ok. 6 tys. figur żołnierzy najróżniejszych formacji (piechota, łucznicy, jazda konna) ok. tysiąc jest umieszczonych w ogromnej odkrywce. Stanowiska przykryte są dachem, mają rozmiar boisk sportowych. Większość figur czeka na odkopanie i rekonstrukcję, jest to żmudny proces dopasowywania wielu potłuczonych fragmentów. Ekspozycja oszałamia, w głębokich rowach stoją rzędami żołnierze sprzed 2 tysięcy lat, którzy mieli trzymać straż przy I cesarzu Chin – Qui Shin Huang (259-210 przed Chrystusem) po jego śmierci. Są naturalnej wielkości, każda twarz jest inna, oryginalnie byli też pomalowani. Robotnicy pracujący dla cesarza po wykonaniu ok. 100 figur byli uśmiercani, całe przedsięwzięcie utrzymywano w ścisłym sekrecie.
Z Xi-an przejeżdżamy pociągiem do Luoyang. Tam zwiedzamy Świątynię Białego Konia, pierwszą świątynię buddyjską, zbudowaną w I wieku. Jesteśmy tam późnym popołudniem, jest niewielu ludzi, w tle przesuwają się sylwetki mnichów buddyjskich w pomarańczowych strojach. Mgiełka tworzy specjalny klimat, nawiązujący do kontemplacyjnej atmosfery tej świątyni.
Shaolin ma w nazwie góry i las, które są naturalną oprawą klasztoru. Wizytę w Shaolin rozpoczynamy od manufaktury produkującej narzędzia używane w niektórych formach tai-chi – miecze, szpady, halabardy, wachlarze. Członkowie naszej grupy starannie oglądają proponowany sprzęt przed zakupem. Potem udajemy się do głównej świątyni Shaolin, odtworzonej w latach 80. Niezwykłym miejscem jest Pagoda Forest, czyli Las Pagód. Jest to cmentarz mnichów, a grobowce to odwzorowane małe pagody o różnej wysokości. Im wyższa, tym bardziej zasłużona dla społeczności była dana osoba. W publicznych grobowcach chowano więcej zmarłych, w prywatnych – tylko jedną osobę i zamurowywano wejście. Zmarłych mnichów palono na specjalnych stołach, a prochy umieszczano w grobowcu. Po cmentarzu chodzą wycieczki, wędrują wąskimi alejkami między rozrzuconymi stupami, wykonując zdjęcia.
Na rozległych placach widać dziesiątki grup młodzieży ćwiczącej pod okiem instruktorów. Shaolin jest obecnie wielką akademią uczącą setki, jeśli nie tysiące, młodych ludzi sztuk walki. Perfekcję tych ćwiczeń można docenić na specjalnym pokazie profesjonalnej grupy Shaolin, prezentującej różne style i formy walki. W czasie 50 – minutowego występu oglądamy kolejne układy choreograficzne dokumentujące mistrzostwo młodych ludzi, ubranych w pomarańczowe stroje z jednym odsłoniętym ramieniem. Na stopach czarne obuwie, nogi do kolan owinięte są wstążkami. Jest to pokaz komercyjny, ale budzi podziw ze względu na nadzwyczajną sprawność osób występujących, zwłaszcza, jeśli ozdobą grupy jest 7-letni chłopiec!
Groty Longmen to świadectwo pracy dawnych rzeźbiarzy buddyjskich. Dziesiątki pieczar, skalnych jaskiń są wypełnione wyrytymi w kamieniu sylwetkami Buddy. Szacuje się, że jest ich ok. 100 tysięcy. Od ogromnych – wielkości 2-3 pięter do miniaturowych – wielkości połowy palca ludzkiej ręki. Wiele płaskorzeźb zostało zniszczonych lub rozkradzionych, ale wędrując brzegiem rzeki ….. nadal możemy obejrzeć wiele tajemniczych kamiennych postaci…
I wreszcie ostatni etap naszej podróży – Pekin. Zwiedzanie miasta rozpoczynamy od Pałacu Letniego cesarzowej Cixi (panowała w II połowie XIX w.). Cesarzowa onegdaj zachwyciła się Jeziorem Zachodnim i postanowiła stworzyć w Pekinie replikę tego kompleksu. Potrzebna była letnia rezydencja, jak również miejsce pobytu dla konkubin cesarskich (do 1300 kobiet!). Wykopano sztuczny zbiornik wodny – Jezioro Kunming, postawiono kolejne pagody na wzór tamtej zabudowy. Przejażdżka łodzią pozwala obejrzeć cały teren od strony wody. Przechodzimy też 700-metrowy korytarz łączący Marmurową Łódź, przycumowaną przy brzegu jeziora, z Pałacem Szczęścia. Korytarz jest niezwykłej urody, jest to coś w rodzaju bardzo wydłużonej (700m!) altany. Na drewnianych ściankach namalowano piękne rodzajowe sceny i pejzaże ilustrujące chińskie legendy.
Obserwujemy, jak wypełniają sobie czas Chińczycy odwiedzający Pałac. W niewielkiej altanie zespół złożony z 4 starszych panów wykonuje kolejne utwory na tradycyjnych instrumentach. Każdy chętny może dostać mikrofon i zaśpiewać piosenkę chińską. Stoję naprzeciw niskiej korpulentnej Chinki, która interpretuje tekst z aktorską biegłością. Jest smutna, poważna, rozradowana i dumna przy kolejnych zwrotkach wykonywanej przez siebie piosenki. Parę metrów dalej, na ławce, ćwiczy chyba dawny akrobata, przekłada kij i nogi równocześnie na drugą stronę ciała, tak jakby nie istniały stawy biodrowe. Nie zwraca uwagi na otoczenie. Trochę dalej kilkanaście osób pokazuje formę tai-chi z wachlarzem. W parkach chińskich często wiele osób spontanicznie wykonuje różne ćwiczenia.
Podobnie jest na placu Tiantan. Nieprawdopodobne wrażenie robi rozmaitość grup, do których można się przyłączyć. Oglądamy ludzi ćwiczących tai-chi, tai-chi z mieczem, tai-chi z wachlarzem, tańczących tango i rocka, osoby grające w kometkę albo ćwiczące płynność ruchów specjalną rakietką z wgłębieniem i piłeczką prowadzoną w powietrzu. Nasze szczególne zainteresowanie budzi gromadka osób, która przycupnęła na krzesełkach i w skupieniu słucha tego, co mówi do nich starsza kobieta. Okazuje się, że jest to rodzaj poradnictwa publicznego, lektorka mówi tym, którzy chcą jej słuchać, jak żyć, jak dawać sobie radę z trudnościami!! Do każdej grupy można podejść i włączyć się do tego, co robi. Prawie Hyde Park!! Park Tiantan to również Świątynia Nieba, czyli pawilony rozrzucone wzdłuż linii południka. Zaglądamy do Pawilonu Cesarskiego Sklepienia Niebiańskiego – okrąglej budowli, otoczonej murem o niezwykłych właściwościach akustycznych. Jeśli mówimy do muru z jednej strony, osoba stojąca po przeciwnej stronie wewnętrznego koła usłyszy nasz głos.
Plac Tienanmen wypełniony jest tłumem Chińczyków. Wielu z nich czeka na wejście do Mauzoleum, gdzie mogą obejrzeć zabalsamowanego Przewodniczącego. Inni wraz z turystami przemieszczają się w stronę Zakazanego Miasta, wyjątkowego miejsca w Pekinie. Przy wejściu do Zakazanego Miasta – dawnej rezydencji cesarzy, otoczonej murami – wita nas portret Przewodniczącego Mao. Umieszczono go na Wielkiej Bramie Niebiańskiego Spokoju. Zwiedzanie obejmuje tylko fragment Zakazanego Miasta. Wraz z innymi grupami przesuwamy się środkową pochylnią, tędy noszono lektykę cesarza. Stopnie były potrzebne dla służących niosących lektykę. Boczne budowle są w trakcie prac konserwacyjnych. Jest tu podobno 999 budynków (9 to liczba szczęśliwa, dlatego też – niektóre schody mają po 9 stopni). Zaglądamy do kolejnych pawilonów w części oficjalnej, gdzie cesarz np. przeprowadzał egzamin na urzędników państwowych (Pałac Trwałej Harmonii) i części wewnętrznej, gdzie toczyło się życie prywatne. Cesarza strzegło 3 tys. strażników, ponieważ obawiał się skrytobójcy. Stąd też na wewnętrznych dziedzińcach brakuje zieleni, jest wiele bruku. Wielkie figury żółwi i feniksów przyglądają się falom ludzi wędrującym wzdłuż centralnego szlaku.
Hutongi czyli stare uliczki Pekinu. Zwiedzamy je rikszami. Kurs rikszą ok. 2-godzinny (z postojem na obiad) kosztuje 150 J (rikszarz dostaje z tej sumy 8 J). Wąskie, splątane uliczki, parterowe domy, z wewnętrznymi małymi podwórkami. Obiad jemy w domu prywatnym jednego z mieszkańców Hutongu. Gospodarze są serdeczni, jedzenie bardzo smaczne, oglądamy wyposażenie małych pokoi. W jednym z nich obok jadalni, na stole postawiono małe popiersie Mao. Okrążamy alejki wokół pięknego terenu rekreacyjnego. Jezioro i małe restauracyjki urządzone są już na wzór zachodni.
Ostatni punkt programu to wizyta na Murze Chińskim, który rozciąga się na długości ponad 6 tys. km. Ten sam cesarz Qui Shin, który stworzył Armię Terakotową, był głównym budowniczym Muru. Jedziemy autokarem do Badaling, stosunkowo blisko od Pekinu, gdzie udostępniono turystom fragmenty odrestaurowanego muru. Można za niewielką opłatą kupić certyfikat (ze zdjęciem) potwierdzający odwiedzenie muru. Podejścia są w niektórych miejscach bardzo strome. W górę prowadzą wysokie pionowe stopnie. Mur szokuje swoimi rozmiarami, przemierzają go w obydwie strony tłumy turystów. Dochodzimy do ostatniej ściany, za którą widać zniszczone, niedostępne dla pieszych fragmenty kamiennych umocnień. A w tle – jak zwykle zamglone góry…
Jedzenie
Jedzenie w Chinach jest odrębną historią. Moje przygody kulinarne przede wszystkim związane są z jedzeniem w chińskich restauracjach. Nasza grupa zwykle 2-3 razy dziennie stołowała się w takich miejscach. Śniadania – to marynowane przekąski, jajka na twardo, ciekawe słodkie babeczki przypominające polskie ciasto piaskowe, i coś w rodzaju pierogów gotowanych na parze albo bez-smakowych, albo napełnianych farszem mięsnym lub jarzynowym. Stałym punktem śniadań jest tzw. ryżanka, czyli ryż rozgotowany w wodzie (dodajmy: bez smaku – ani słodki, ani słony) oraz zawsze zielona herbata. Ostatnie śniadanie w Pekinie obsługa hotelu przygotowała specjalnie dla nas. Na stole znalazły się grzanki (podejrzewaliśmy, że tostery pożyczono z wszystkich okolicznych hoteli), szynka mielona, dżem, oraz herbata i kawa. Obsługujące Chinki były zdumione, gdy część naszej grupy łącznie z piszącą te słowa, postanowiła dla podtrzymania tradycji zjeść ryżankę przeznaczoną dla innych gości hotelowych…
Tak zwane lunche i kolacje były dość podobne. Jedliśmy od kilku do 28 różnych potraw podawanych kolejno na obrotowy stół. Obrotowy stół wymusza współpracę z kolegami biesiadnikami. Ale najważniejsze jest to, co pojawia się na stole – mięso wieprzowe lub drobiowe pokrojone w małe kawałki, krótko smażone w głębokim tłuszczu, oddzielnie lub z warzywami, tofu, miejscowe ryby najczęściej nieznane – podawane w całości i nadzwyczaj pięknie udekorowane np. marchewką w kształcie smoka, czasami na słodko (z bananami, truskawkami), owoce morza tzn. świeże krewetki, małże, ośmiornice oraz fantastyczne warzywa zazwyczaj lekko obgotowane. Były to zielone liście przypominające nasz szpinak, kolendra, wodorosty, bakłażany, bambusy, cukinie, ogórki. Przysmakiem były również różne grzybki – trochę podduszone oraz smażone orzeszki. Na zakończenie obiadu czy też kolacji podawano ryż oraz zupę. Był to najczęściej wywar – esencjonalny rosołek, w którym mogły pływać kawałki ryby, parę wodorostów lub niewielkie kawałki mięsa. Zupą mógł być również kisiel z jabłkami! Kaczka po pekińsku to specjalny rytuał kulinarny. Na oczach gości z upieczonej kaczki ścinane są płaty mięsa, które kładzie się na specjalnym naleśniku, dodaje kiełki i inne warzywa i zalewa specjalnym ostro-słodkim sosem. Wszystkie potrawy najczęściej są w sosie słodkim, słodko kwaśnym, słodko pikantnym. Ominęła nas (na szczęście) kuchnia syczuańska, która jest niesłychanie ostra. Podawano nam również pierożki. Jedna z kolacji była degustacją kilku z kilkunastu proponowanych rodzajów pierożków (pierożki z warzywami, owocami morza). Podaje się je w specjalnych okrągłych koszykach, ustawionych jeden na drugim, a gotowane są często na parze. Największy aplauz wzbudziły pierożki z nadzieniem orzechowym! Desery – to trudna kwestia. Jadłam tort i ciasteczka chińskie. Są mało wyraziste w smaku, kompletnie nie przypominają polskich wypieków. Jedliśmy czasem słodkie desery – były to jakby racuchy smażone w oleju – np. kuleczki smażone z dynią. Deser to oczywiście owoce – np. pomidory z cukrem, arbuz i pyszny świeży ananas. Ananasy sprzedawane na ulicy wyglądają bardzo kusząco. Sprzedawcy ścinają liście nożem, potem obierają je ruchem spiralnym. Goły owoc jest dzielony na małe części – szesnastki i podawany na wykałaczkach. Sprzedaż uliczna warzyw i owoców przyprawia o zawrót głowy. Na straganach są pomidory, śmieszne gruzełkowate ogórki, cukinie, sałaty w kilku odmianach, świeże truskawki, czereśnie, morwy i jabłkośliwki??
Jedną z kolacji był tzw. kociołek mongolski. Na stole postawiono surowe warzywa, jajka, tofu, cieniutko pokrojone mięso i słodkie ziemniaki. Osobno wzięliśmy sobie zestaw sosów, które wystawiono na oddzielnym stole. Każdy miał przed sobą naczynie z gotującą się wodą na palniku spirytusowym. Wrzucaliśmy na chwilę do wrzątku to, co znajdowało się na stole, zjadaliśmy, a na koniec mieliśmy w kociołku rodzaj pysznej zupy, która powstała z kolejnych gotujących się składników. Można również jeść w ulicznych lokalnych barach, jeśli nie ma się nadmiernych obaw związanych z zachowaniem higieny przez sprzedawców. Porcja pierożków (można się najeść) kosztuje 6 J, piwo – 7 J. Dla porównania – typowa „bułka” w McDonald’s w Chinach kosztuje 5 J. Piwo chińskie jest nadzwyczaj pyszne, delikatne, lekkie, ale ma wyraźny smak. Degustowaliśmy wina chińskie, niestety często była to odmiana słodkiego owocowego soku. Natomiast wódka chińska, podana do jednego z obiadów , niesłychanie przypadła nam do smaku. Była mocna (56%), ale szlachetna w smaku. Lody bywają oryginalne np. kukurydziane lub groszkowe. Bardzo smaczne są herbatniki, wafelki chińskie, a szczególnie różnego rodzaju owoce kandyzowane lub po prostu suszone – np. papaja, słodkie ziemniaki, kiwi. Czekolada chińska daleka jest od ideału, a niektóre słodycze mają niezbyt zachęcający smak dla Polaków np. dropsy, cukierki przypominające kostki Knorra…
Aha – i pałeczki. Czasami do posiłku podawane są sztućce europejskie. Nam zdarzało się to rzadko, zwłaszcza, że po paru dniach lepiej lub gorzej, ale wszyscy posługiwaliśmy się pałeczkami. Jedzenie może spadać na stół. Zabrudzony obrus, to znak, że jedzącym smakowało to, co podano. Mogliśmy wobec tego swobodnie eksperymentować i żonglować pałeczkami…
Komunikacja
Podróżowaliśmy po Chinach wieloma środkami komunikacji. Przemierzaliśmy wielkie odległości (500-800 km) przy pomocy autobusu, samolotu, pociągu. Jak się podróżuje w Chinach? Najczęściej poruszaliśmy się autokarami wynajętymi przez miejscowe biuro turystyczne. Zwykle są wygodne, mają klimatyzację. Kierowcy bardzo uprzejmi, dobrze przystosowani do dość niezwykłych warunków poruszania się. Dlaczego niezwykłych? Uważam, że prowadzenie jakiegokolwiek pojazdu w Chinach wymaga nadzwyczajnego opanowania i kunsztu. Pierwsze wrażenie jest takie, że bezwzględne pierwszeństwo na drodze czy to w mieście, czy na szosie mają samochody. Rowerzyści, których jest wszędzie jest bardzo dużo, (oprócz Hongkongu – tam z powodu niezwykle nasilonego ruchu miejskiego, i jak sądzę braku tradycji poruszania się na rowerze) oraz pieszy są przeszkodą dla kierujących pojazdami. Pieszy musi przemknąć się przez drogę. Jeśli najeżdżał na mnie samochód (nawet na pasach) w mieście, to raczej ja się cofałam, niż on zatrzymywał się. Kierowcy jeżdżą dość fantazyjnie np. zawracając z prawego pasa, zmieniając nagle kierunek, nie używając kierunkowskazów, ale w zastępstwie naciskając ciągle klakson. Bezustanne klaksony kojarzą się z Azją i ciągłym gadaniem kierowców ze sobą. Czasem miałam wrażenie, że klakson służy do powiedzenia innemu kierowcy – OK. jestem tutaj, widzisz mnie??
Jeździłam w różnych miastach taksówkami i nabierałam wrażenia, że nikt z nas nie dałby sobie rady za kierownicą. Np. wieczór, pada deszcz, zaparowane szyby, przez które niewiele widać, ledwie poruszające się wycieraczki i bezustannie zajeżdżające sobie drogę inne samochody! No tak, ale z drugiej strony – przez 3 tygodnie przemierzyliśmy tysiące km i widzieliśmy 2 (słownie dwie) stłuczki na drodze. Jak Oni to robią?? Wracając do taksówek – w kolejnych miastach (podobnie w Pekinie) łatwe jest ich znalezienie. Zazwyczaj w każdym mieście mają jeden, określony kolor, nie istnieją postoje, ale wystarczy stanąć i machnąć – i od razu coś się znajdzie. Tylko co dalej? Taksówkarze nie rozumieją angielskiego, w Pekinie niektórzy znają pojedyncze zdania. Mieliśmy różne systemy podawania adresu, który nas interesował. Była to napisana po chińsku kartka (nie zawsze sprawdza się), instrukcja podana kierowcy przez kogoś, kto zna chiński lub rozwiązania nietypowe, ale jakże interesujące. Najprostszy sposób powrotu do hotelu z wieczornego spaceru po mieście to pokazanie wizytówki, którą wcześniej pobraliśmy w recepcji. Wracaliśmy też „na klucz” – pokazując klucz hotelowy, na którym – na szczęście – była nazwa hotelu. Inny wariant to pokazywanie opakowań po jednorazowych grzebieniach i mydełkach, codziennie zostawianych w naszych łazienkach, a opatrzonych nazwą i adresem hotelu. Ceny taksówek nie są wygórowane, w Pekinie niezbyt daleki kurs to ok. 15 J, w innych miastach – ceny były dość podobne.
Pociągi – bywają różne. Podróżowaliśmy bardzo wygodnym sypialnym do Pekinu – 4 łóżka, pluszowe obicia, pluszowe wieszaki na ubrania, jednorazowe kapcie, żywy goździk, termos z wrzątkiem, herbatą, radio, nocne lampki. Inny wariant – 6 prycz do spania, szara pościel, światło gaśnie w pociągu o 21.30!!! Obok wagon z „kuszetkami”, ale brakuje ścianek bocznych i drzwi. Wszyscy integrują się. Pasażerowie zalewają wrzątkiem słynne chińskie zupki, dzieci gadają, dorośli grają w karty, piją piwo. Gdy część naszej grupy poprosiła (na migi) chińską konduktorkę o otworzenie butelki wina, zrobiła to – jednym cięciem noża przez szyjkę. Ale Polak potrafi – wypito wino – przesączając je przez chusteczkę jednorazową!!
Pociąg dzienny – otwarta przestrzeń na 2 poziomach, siedzimy w czystym wagonie po 4 osoby, słuchamy głośnej muzyki chińskiej. Ale – już po kilkunastu minutach rozpoczyna się parada kolejnych sprzedawców. Zachęcano nas do kupna: kolorowych, migających długopisów, mini-wentylatorków, jedwabnych chustek, specjalnego środka do wywabiania plam (sprawdzano jakość tego preparatu na spodniach autorki), magnetycznej biżuterii poprawiającej zdrowie itp. Targowanie prowadzi do zacieśnienia więzów między narodami – podsumowaniem transakcji (kupno 3 chustek jedwabnych) było mocowanie się na rękę szefowej grupy sprzedawców (w mundurze konduktorki) z koleżanką z grupy. Chinka, żeby wygrać, pomogła sobie drugą ręką. Radość naszej grupy i chińskich sprzedawców była ogromna!!
Samolotem wewnątrz kraju lecieliśmy raz, do Szanghaju. Lotnisko wielkości naszego Okęcia, ale położone w małym mieście. Na lotnisku spowodowaliśmy konflikt prawie międzynarodowy. W Chinach w bagażu podręcznym nie wolno przewozić alkoholu. Gdy funkcjonariusze wykryli alkohol, chcieliśmy wszyscy szybko wypić zawartość 200 – gramowej piersiówki, dokumentując ten akt stosownym zdjęciem. Nasza inicjatywa wywołała wielkie zamieszanie, nadbiegli rozjuszeni następni umundurowani, nasz mistrz został odprowadzony na bok, a my musieliśmy przesunąć się w stronę wyjścia na płytę. Ale wszystko dobrze skończyło się – pan Czang dołączył do nas przed odlotem samolotu. Należy pamiętać – zasada abstynencji obowiązuje, w Pekinie na lotnisku otwierano nam fabrycznie zapakowaną wodę mineralną i soki!!
Chińczycy
Początkowo twarze wydają się dokładnie takie same. Ale po paru dniach widzimy różnice w kształcie brwi, oczu, zarysie twarzy. Nasza grupa budzi zainteresowanie, zwłaszcza w mniejszych miastach (ok. 1,5 mln). Bez zażenowania i otwarcie Chińczycy przyglądają się nam, pokazują sobie nawzajem, czasem dzieci są zawstydzone i odwracają od nas głowę. W mniejszych miastach miałam wrażenie, że jesteśmy jedynymi białymi ludźmi, w dodatku widzianymi pierwszy raz w życiu (oczywiście oprócz TV). Wyróżniamy się wzrostem, białą twarzą i długimi nosami. Często proszono kogoś z grupy (szczególnie młode dziewczyny) do pozowania na wspólnych zdjęciach z Chińczykami.
Chińczycy są grzeczni, ale stanowczy w sytuacjach urzędowych. W bardzo zasadniczy sposób egzekwują odpowiednie zachowania. Nie należy unosić się, ani żartować. Można przekroczyć przepis, uzgadniając np., że na chwilę wychodzimy z obszaru dworca kolejowego, pokazując swój bilet. Niestety w wielu miejscach turystycznych, zawodzi codzienna uprzejmość. Jeśli przepuszczę jedną osobę do wyjścia, za nią pojawi się trzydzieści następnych. Tam, gdzie jest tłok, należy pilnować swoich racji i zapomnieć o grzeczności. Mam wrażenie, że Chińczycy są przyzwyczajeni do życia w zbiorowości. Tłum, hałas jest dla nich czymś zwyczajnym, a nie dodatkowym utrudnieniem.
Zakupy
Jeden sposób namawiania turystów do zakupów jest znany. Należy zawieźć ich do miejsca, w którym są specjaliści od produkowania, wytwarzania czegoś, następnie pokazać, jak to się robi i proponować kupno tych rzeczy. W Chinach byliśmy bardzo często (i skutecznie) namawiani do wydawania pieniędzy. Pokazano nam proces produkowania jedwabiu oraz wyroby z jedwabiu. Na plantacji herbaty wysłuchaliśmy wykładu na temat gatunków herbaty, sposobów jej zaparzania i specjalnych odmian, które można kupić. Uczestniczyliśmy w pokazie chińskiego masażu stop, w czasie którego można było kupić specjalne lekarstwa (na oparzenia lub bóle reumatyczne) oraz kosmetyki ziołowe. W muzeum Yichang proponowano nam sprzedaż muzealnych przedmiotów z certyfikatami. W muzeum miasta Xi-an po wykładzie na temat kaligrafii i ręcznego malowania na papierze mogliśmy kupić prace współczesnych artystów malowane na specjalnym papierze. Manufaktura produkująca figurki Armii Terakotowej to również wielki sklep z pamiątkami. W sklepie z perłami pokazywano nam, w jaki sposób hoduje się perły i jak otwiera się perłopławy. Następnie zapraszano do oszałamiających stoisk z nieprzebraną ilością pereł w różnych gatunkach i kolorach. Oglądaliśmy też manufakturę Cloisonne. Jest to rodzaj ceramiki, ale specjalnego rodzaju. Miedziane płachty pokrywane są misternym wzorem z cienkich miedzianych ruloników. Przestrzeń między nimi wypełnia się różnymi kolorami emalii. Potem wszystko jest szlifowane i wypalane. Powstają rzeczy o bajecznych kolorach – od małych obrączek do wielkich dzbanów i mis. W Centrum Medycyny Chińskiej wysłuchaliśmy wykładu na temat zasad medycyny tradycyjnej, potem mogliśmy skorzystać z konsultacji miejscowych lekarzy chińskich i w zależności od postawionej diagnozy – kupić zestawy tradycyjnych leków chińskich.
Drugim sposobem jest nagabywanie na ulicy. We wszystkich większych centrach turystycznych, miejscach, które odwiedzają autokary z grupami wycieczkowymi spotkamy drobnych handlarzy, proponujących lokalne pamiątki, t-shirt, chustki jedwabne, zestawy pocztówek, albumy itd.
Trzeci sposób – to skłonienie turysty, żeby kupił coś, na co spojrzał. Zwrócenie uwagi na jakikolwiek przedmiot wywołuje falę zainteresowania, okrzyków i pytań, które są wstępem do transakcji. Jeśli podamy jakąś cenę (najlepiej, żeby była kilkakrotnie niższa od proponowanej), zaczyna się rytuał targowania. Sprzedawca wzdycha, krzyczy, chwyta się za głowę, prawie płacze, by po ok. 10 minutach (czasem krócej) przystać na proponowaną cenę.
Pieniądze
Należy mieć ze sobą dolary amerykańskie, można je wymienić w punktach wymiany i w Bank of China na chińską walutę – juany. Juany, których nie wydamy w Chinach, na podstawie kwitu możemy ponownie, np. na lotnisku w Pekinie, wymienić na dolary. Kurs dolara jest sztywny, 1 USD = ok.8 J, w Hongkongu obowiązuje waluta miejscowa: 1HKD = ok. 1 J. Dolar hongkoński jest akceptowany w Makao. Płacenie kartą jest prawie niemożliwe, terminale obsługujące karty są zwykle tylko w droższych albo sieciowych sklepach. Bankomaty wypłacające pieniądze w systemie Visa, Mastercard można odnaleźć tylko w Bank of China. Dlatego lepiej mieć przy sobie gotówkę.
IRENA JELONKIEWICZ